O mnie

Moje zdjęcie
Kraków, Poland
Witam na moim domowym blogu. Znajdziesz tu trochę różności. Dowiesz się, co cieszy mnie w życiu myszy domowej. Jak wyżywam się w kuchni, ogródku, pracowni - w szeroko pojętym mysim domku. Mam nadzieję, że zechcesz do mnie zajrzeć znowu, a zaglądając, skomentujesz szczerze moje poczynania. Jeśli prowadzisz bloga, chętnie wpadnę z rewizytą. :) Jeśli nie, możemy kilka zdań wymienić u mnie lub via mail: kwiatki.w.kratke@gmail.com :) Dużo słoneczka w duszy :) Pozdrawiam - mysz

środa, 15 grudnia 2010

Trochę słodkości

Witajcie moje kochane!

Jak już wiecie moje candy wygrała Inkwizycja. Ale pewnie nie wszyscy wiedzą, że ja wygrałam candy u Inkwizycji :D Przyznam szczerze, że gdy wylosowałam właśnie Ją, trochę mi było smutno, bo nie wierzyłam, że taki zbieg okoliczności może nam się przydarzyć. A jednak :)
Janiołek już spakowany jutro zostanie wyekspediowany do nowego domku :) Na pewno będzie mu tam dobrze.

Skoro jednak przy słodkościach jesteśmy, chciałam się z Wami podzielić bardzo fajnym pomysłem na słodkie śniadanie.


Chlebek marchewkowy odkryłam już dawno i od czasu do czasu walczyłam z przepisem, bo tak ten proces trzeba nazwać. Jednak ostatecznie, po kilku takich bojach, doszliśmy do porozumienia. I choć od początku w jego smaku było dla mnie coś intrygującego, to teraz mogę powiedzieć, że wiem już czego chcę. Ustaliłam w jakiej piec go formie. Wyeliminowałam koperek (nie wiem jak, ktoś wpadł na to, żeby do słodkiego chleba dodać koperek), połowę cukru, dodałam rodzynki i suszoną żurawinę i zajadam się namiętnie. Najlepiej smakuje z domowym powidłem :)

Zanim podam przepis, napiszę może o nim coś więcej. Przede wszystkim jest taki dosyć "chlebowaty". Ciężki, zwarty, lekko gliniasty, jeśli tak można to ująć. Szybko wysycha, ale gdy przechowuję go w plastikowym pudełku, to długo zachowuje świeżość. Zaraz po upieczeniu ma fantastyczną chrupiąca skórkę, dlatego najwięcej zjadam go, gdy jest jeszcze gorący :] A poza tym, marchewka jest zdrowa :]


Przechodząc do meritum, potrzebujemy:
  • 4 szklanki mąki
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 2 szklanki startej surowej marchwi (najlepiej na tym tarku do buraczków)
  • 1 jabłko starte takoż (ale obejdzie się bez; przydaje się, gdy marchewka trochę przywiędnie)
  • 2-3 jaja (nieortodoksyjnie)
  • garść rodzynek/żurawiny/co tam lubicie

Najpierw mieszamy suche składniki, oprócz rodzynek lub ścieramy marchewkę i jabłko (w dowolnej kolejności). Potem robimy to drugie (suche albo marchewka). Dalej łączymy wszystko ładnie razem. Na koniec dodajemy jaja i rodzynki i dokładnie mieszamy.

W tak zwanym międzyczasie rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Formę wykładamy papierem i ciastem - w kolejności jak napisano. Wygładzamy ciasto mokrą ręką i pakujemy do piekarnika. Pieczemy do zrumienienia (jak dla mnie około 1h). Wyjmujemy i się zajadamy :)

Podana porcja wystarcza na niedużą kwadratową blaszkę (ok. 20x20).


Szef kuchni poleca :]

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Wyniki CANDY



Ponieważ ostatnia doba candy zbliża się ku końcowi, a mnie strasznie chce się spać, wyniki candy będą już teraz i szybciutko ;)

Wyboru dokonała Kocica, wybierając w celu konsumpcji jedną z przygotowanych przeze mnie karteczek z Waszymi nickami.



Nie przeciągając - Helena wylosowała Inkwizycję :)



Inkwizycjo - gratuluję serdecznie i czekam na adres oraz info czy chcesz aby wybrany przez Ciebie aniołek przywędrował pod Twój dach w stanie jak na zdjęciu, czy też życzysz sobie jakiś kolorków lub samego lakieru?

Reszcie uczestniczek serdecznie dziękuję za odwiedziny. Mam nadzieję, że znalazłyście tu coś dla siebie i jeszcze do mnie wpadniecie kiedyś ;)

Buziaki i dobrej nocy ;)


EDIT:
Nie wiem jak to się stało. Chyba już tak bardzo nie mogłam doczekać się mojego pierwszego losowania, że pospieszyłam się o jeden dzień. Jakoś tak byłam przekonana, że to już 13-go. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, a z tego miejsca obiecuję zrehabilitować się drugim, tym razem poświątecznym candy :)

środa, 8 grudnia 2010

Lista Rzeczy Nieskończonych

Witajcie moje drogie,

Chciałam Wam dziś przedstawić Agatkę. Agatka jest kukiełką, która przyjechała z nami z wycieczki do Pragi. Niestety, jak dotąd nie udało mi się znaleźć dla Agatki odpowiedniego miejsca. Wszystko przez to, że mamy mało mebli. Już jakieś półtora roku pomieszkujemy na naszym poddaszu. Mebelki kompletujemy pomału. Te najważniejsze już są, ale wciąż mało mi szaf, regałów, półek. Komoda też by się przydała. Piękny, prosty, stary kredens czeka obwarowany pewnymi warunkami. Ale może już w przyszłym roku będzie w końcu mój :) Pewnym problemem jest też fakt, iż większość ścian jest z rigipsu i wiszące półeczki nie wchodzą w grę.
Moje Pół oczywiście nie widzi problemu, a jak wspominam o konieczności zrobienia jakiegoś malutkiego regaliku, to z wdziękiem ogromnym udaje, że nie słyszy. Niemniej wiara moja jest równie ogromna i dopisuję tylko do listy kolejne rzeczy, ufając, że sukcesywnie będziemy te plany realizować. I że Agatka znajdzie dla siebie jakieś wygodne miejsce.

Istnieje też Mała Lista Rzeczy Nieskończonych. Są to mniejsze przedmioty, którym postanowiliśmy nadać drugie życie i jakoś się ten proces przedłużył. Jedną z takich pozycji na liście jest młynek i solniczka, które kupiliśmy już prawie dwa lata temu. Elementy drewniane były lekko podniszczone, ale wymagały tylko oczyszczenia i odmalowania. Metalowe czapeczki o korbki wystarczyło umyć. Tuba była najbardziej szpecącym elementem. Stylizacja na starą mapę jeszcze by uszła, ale nałożone na nią zdjęcia lunet, busol czy statków w wyblakłym błękicie zdecydowanie nie zachwycały. Postanowiliśmy zmienić dotychczasową okleinę, na taką, która będzie nam nieco bliższa :) Plan ten zrealizowaliśmy. W połowie.
Jako, że ja pochodzę z podkarpacia, solniczka została oklejona starą mapą tegoż to rejonu. Moje Pół jest Krakusem. Łatwo domyślić się, że na młynku do pieprzu miał znaleźć się Kraków.
Miał. W tym momencie realizacja straciła nieco na płynności. "Zgubiło się" kilka drobnych elementów, zarówno z solniczki jak i z młynka. Do tego nie mieliśmy pod ręką, żadnej mapy do pocięcia. I tak się to przedłużyło dość znacznie.
W dniu wczorajszym, zupełnie przypadkiem, wpadły mi w ręce owe elementy, których podobno moje Kochanie bardzo dokładnie szukało. Tylko nie w miejscach, w których by ich przecież nie położył. Wiadomo, że właśnie w takich miejscach znajdują się zazwyczaj rzeczy zagubione :) Nie przedłużając więcej - solniczka odzyskała "czapeczkę" i jest już kompletna. Młynek też jest działający, czeka jednak jeszcze na nową okleinę. Już prawie by ją miał, gdyż znalazła się pasująca mapa. Kochanie jednak poczuło do niej sentyment i młynek musi jeszcze trochę poczekać. Zaprezentuję go jednak w stanie "na chwile obecną".



Podobna historia dotyczy młynka do kawy. Co prawda żadne z nas kawy nie pija, jednak młynek nam się podoba, a poza tym należał do rodziny. Pewna daleka ciotka, żyjąca biednie w górskich okolicach Nowego Sącza mieliła nim pieprz, bo kawy przecież i tak nie było. Nie będę się rozpisywać z historią remontu. Ważne, że już widać koniec. Młynek aktualnie wygląda tak:



Na koniec, z rzeczy ukończonych. Zainspirowana Waszymi organzowymi broszkami, postanowiłam wykorzystać skrawek wstążki, który od dawna był przekładany z miejsca na miejsce. Efekt jest może i skromny, ale mi przypomina delikatne maki, które bardzo lubię.



Na koniec końców, kwiatuszek z aromatyczną dekoracją w tle :)

niedziela, 5 grudnia 2010

Wieczór zwykły



W taki zwykły wieczór, kiedy weekend przeciekł przez palce na podyplomówce, podczas gdy za oknem było cudownie biało, a aktualnie jest ciemno, że oko wykol, a do tego Twój facet spędził do drepcząc po górkach i podziwiając widoki, miło jest wypić sobie coś dobrego. Polecam moje najnowsze odkrycie: herbatka z suszonych owoców dzikiej róży i trawy cytrynowej. Jak ktoś lubi, można dodać suszoną skórkę pomarańczową.






sobota, 4 grudnia 2010

Moje Allegro

Poczyniłam ostatnimi czasy kilka rzeczy rękoma własnymi. Najnowsze wyroby, to aniołki z masy solnej, których przedsmak mogłyście zobaczyć w poprzednim poście o Candy. Swoją drogą, smutno mi trochę, że takie małe budzi ono zainteresowanie. Chyba jeszcze długo będę musiała pracować, żeby zachęcić do tego bloga więcej osób. Co do Candy, to mimo iż wygląda ono bardzo skromnie, zapewniam, że dołożę wszelkich starań, aby wylosowana osoba nie była nim rozczarowana.

Ale wracam do tematu. Na Allegro wystawiłam tych kilka rzeczy, które spod moich łapek wyszły i zapraszam serdecznie do ich obejrzenia, a może któraś z Was zechce coś przygarnąć. Aniołki nabrały kolorów i mam nadzieję, że już niebawem staną się miłym, świątecznym akcentem w czyimś domu.

Jeszcze raz zapraszam i pozdrawiam przedświątecznie :)

mysz

wtorek, 30 listopada 2010

"Wkupne" candy :)

Świadoma znikomej popularności bloga niniejszego, postanowiłam światu oznajmić wszem i wobec, iż takowy istnieje. Uczynić to mam zamiar podstępnie, za pośrednictwem CANDY.
Plan jest mało skomplikowany i najskuteczniejszy w świecie - ja daję pewien drobiazg od siebie, a informacja rozprzestrzenia się tak zwaną pocztą pantoflową i zainteresowani przychodzą i oglądają :) Prawda, że proste? No chyba, że się CANDY nie spodoba, to plan bierze w łeb :/

Ale sio sio czarne myśli. W związku z tym, że i u mnie ruszyła przedświąteczna produkcja, mam zamiar wkupić się w wasze łaski choinkowym janiołkiem  :) Propozycje są trzy. Bez zbędnych wstępów przedstawiam głównych bohaterów:







Jak na załączonym obrazku widać Janioły są wykonane z masy solnej i aktualnie się suszą. Jako, że z obserwacji moich wynika, że wasze upodobania wnętrzarskie oscylują wokół barw pastelowych, głównie beży i bieli, postanowiłam nie malować aniołków, chyba że zwycięzca zdecyduje inaczej. Zawsze możecie same ozdobić je wedle gustu :)

Zasady jak zazwyczaj. Proszę o komentarz pod postem i podlinkowanie CANDY na swoim blogu. W komentarzu napiszcie, który aniołek najbardziej Wam się podoba. Zwycięzca otrzyma tego, którego wybrał. Losowanie 14 grudnia :)

Pozdrawiam cieplutko. Do miłego - mysz

sobota, 27 listopada 2010

Sposób na...

Odkąd kupiliśmy wypoczynek, jakoś nie mogę się z nim pogodzić. Tak się złożyło, że nie mogliśmy znaleźć nic sensownego nie ze skóry. W końcu jeden nam się spodobał, ale oczywiście był skórzany. Cóż, niech stracę. Jest skórzany. Nie zmienia to jednak faktu, że przyjemniej by mi się siedziało w fotelu z innym obiciem. Szczególnie nieprzyjemne jest to w lecie, kiedy zwyczajnie przyklejam się do siedziska.
Teraz w prawdzie sezon jesienno-zimowy, ale i czasu przy tej okazji więcej. W związku z tym zabrałam się po raz kolejny do szycia siedzisk kanapowych. To podejście zakończyło się częściowym sukcesem w postaci dwóch ukończonych poduchokwiatów. Zostało mi do zrobienia jeszcze cztery. A oto moje dziełko:


 




Wczoraj zajmowałam się też innymi drobiazgami. Podejrzałam w jednym miejscu śliczne gwiazdki z brzozowej kory. Postanowiłam sprawić sobie takie same. Do sklepu było mi jakoś nie po drodze, ale od czego mam drwa brzozowe przeznaczone do spalenia w kozie. Kora nada się idealnie. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Dziś dokończyłam pracę i gotowe gwiazdki wyglądają tak:



Pozdrawiam gorąco - mysz :)

piątek, 26 listopada 2010

Na długie wieczory

W dniu wczorajszym, na okoliczność z nagła przybyłej zimy, postanowiłam okryć co delikatniejsze roślinki sosnową kołderką. Przy tej okazji spostrzegłam cudownej urody mech w szparach bruku i w mysiej główce zaświtała pewna iluminująca wizja. Wyskrobawszy pieczołowicie nożykiem zielone strużki, pobiegłam z nimi czym prędzej do domu. A efekty tego nagłego olśnienia wyglądają następująco.


    


W takiej aranżacji pomarańczowy rooibos smakuje jeszcze lepiej. 
A długie wieczory przestają przeszkadzać.
Bo muszę się przyznać, że w tym roku wyjątkowo nie mogę pogodzić się ze zmianą czasu. Już o 16:00 mam ochotę zostawić wszystko, zaparzyć dobrą herbatę... Tylko czytadła ostatnio nie mogę znaleźć takiego, które by mnie wciągnęło. Chyba wybiorę się na poszukiwania jakiegoś Dickensa albo Whartona.
Tymczasem jednak, biorę się za codzienne obowiązkości. 


Pozdrawiam serdecznie :)

piątek, 19 listopada 2010

Roletki :)

Już drugie lato minęło nam na poddaszu w palącym słońcu. Z naszych kalkulacji wynikało, że zakup 6 rolet dachowych wyniósłby nas więcej niż chcielibyśmy na to przeznaczyć. Podczas tegorocznych wakacji, w jednym z hosteli podejrzeliśmy ciekawe i tanie rozwiązanie. Zmodyfikowaliśmy je nieco, tak aby sprostało naszym wymaganiom. Udało się. Trzeba było tylko zdobyć wszystkie elementy i zrobić długo wyczekiwane roletki. Zajęło nam to trochę czasu, ale już są :)

System jest bardzo prosty. Wzdłuż okna przykręcone są cienkie rureczki-karnisze, zakupione w Castoramie. Do tego zasłonka uszyta z haftowanej tafty i grubej prążkowanej poszewki. Zależało mi na tym, żeby materiały były cienkie, delikatne i jednocześnie nieprzepuszczające światła, ponieważ te akurat są przeznaczone do sypialni. Do pokoju dziennego przeznaczony jest cieniutki podszewkowy materiał, który wpuści dużo światła, ale zatrzyma część promieniowania.


Wybór materiału podyktowany był kolorystyką tureckiej lampy, którą kupiliśmy również podczas tegorocznych wakacji.








Na razie uszyłam rolety do sypialni i nimi się pochwalę.

Dla mnie jest to rozwiązanie idealne. Bardzo wygodne w obsłudze. Ociepla wnętrze. W dodatku można wybrać dowolny wzór, tak aby pasował do reszty wystroju. 



wtorek, 16 listopada 2010

Wieczory coraz dłuższe

Wieczory coraz wcześniej podchodzą pod moje okna. Automatycznie skracają czas pracy i przycinają chęć do aktywności.  Wraz z zapadnięciem zmierzchu mam tylko ochotę utonąć wygodnie w fotelu z kubkiem gorącej, czarnej herbaty w łapkach. Na zdjęciu mój ukochany kubek po prababci, której niestety nie znałam. W kubku czarna liściasta z sokiem z pigwy. Najlepsza na na długie wieczory i gapienie się w rozżarzone drwa.

  
Oprócz herbatki, na poprawę nastroju cudownym antidotum są pieczone jabłuszka. Nic prostszego i pyszniejszego. A do tego robi się samo. Ważne tylko jaką odmianę wybierzemy. Nie każda się nadaje. Na załączonym obrazku jabłuszka popękane. Niezmiennie smaczne, ale niezbyt estetyczne. Wcześniej piekłam inne i zachowały piękny kształt i konsystencję, przy czym fantastycznie się dopiekły. Takie jabłuszka można przeciąć na pół, wydrążyć gniazda nasienne i faszerować powidłem śliwkowym. Komponuje się rewelacyjnie i smakuje bajecznie zarówno na ciepło jak i na zimno. Polecam

poniedziałek, 8 listopada 2010

Małe conieco

Po tak długiej przerwie nie wiem od czego zacząć. Nie zdążyłam się dobrze rozkręcić, a już musiałam dać mocno po hamulcach, w związku z czym podwójnie mi trudno. Zacznę może od kilku drobiazgów, które od dłuższego lub krótszego czasu cieszą moje oka.
Jako pierwsza, kolekcja emaliowanych czajniczków.


Kolekcja, to być może zbyt wiele powiedziane. Takie wesołe trio. Zachwycają mnie kształtami. Są takie urocze, pękate. :) Pierwszy był zielony. Pierwotnie zdobiła go czerwona emalia, ale nie pasowała do niczego w kuchni. Teraz żałuję tej metamorfozy, bo wiem już, że czajniczki będą kolorowe, a w zieleni nie wygląda już tak dobrze. Drugi był kremowy. Nic w nim nie "poprawiałam" nauczona wcześniejszą wpadką. Jakieś dwa tygodnie temu dołączył do nich niebieski. Ma słodką półokrągłą czapeczkę i w ogóle jest taki okrąglutki. Nie mogłam mu się oprzeć. Wszystkie wyszperane pod Halą Targową na starociach.

Kolejną zdobyczą jest taki zabawny koszyczek.


Jeśli dobrze kombinuje, kiedyś był formą do chleba. Pomalowany przed sprzedażą/zakupieniem, pasuje kolorystycznie do mebli.

I jako ostatni, brązowy  dzbanuszek, do którego niedawno dołączyła miseczka.


I to by było tyle na dzisiaj. Pozdrawiam serdecznie.
mysz.

wtorek, 26 października 2010

Jestem

Jestem. Na razie w domku. U mamusi. Spędzam czas. Leniwie. Nie mam zdjęć i nie pokażę, co upolowałam na kilku ostatnich wypadach na starocie. Ale jak wrócę do Krakowa, to obiecuję systematycznie nadrabiać zaległości. Myślę, że pomału się rozkręcę. :)
Aha, obroniłam się. Dlatego w końcu jestem, bo dlatego mnie nie było.

piątek, 20 sierpnia 2010

Nie ma myszy

Przyznaję, moja ostatnia nieobecność była dość intensywna. Wszystko za sprawą przypadłości zwanej pracą magisterską.
Teraz przerwa na kolejną nieobecność spowodowaną przypadłością zwaną wyjazdem wakacyjnym. W dalszym czasie znów starcia z magisterką i nawet miesiąc nie minie jak będę z powrotem :) Mam nadzieję na dobre rozpocząć wtedy odyseję blogową :)

Buziaczki

wtorek, 27 lipca 2010

W taki dzień

W taki dzień, jak dziś, najchętniej poszłabym na grzyby :) Jest tak przyjemnie, rześko. W prawdzie szaro i mokro, ale lubię taką aurę. Przypominają mi się przeszłe jesienie. Zwłaszcza staje mi przed oczami taka chwila z dzieciństwa, kiedy byliśmy u babci na wykopkach. Mieliśmy też swoje, ale te u babci szczególnie pamiętam. Powietrze już przesiąknięte chłodem, niskie słońce, podmuchy ciepła znad ogniska, z wolna osnuwająca pola mgła. Te zapachy, gra światła, smak pieczonych ziemniaków, dzika grusza rosnąca na zboczu starego koryta rzeki. Ech, rozmarzyłam się...

Lubię ten czas, kiedy zakładam sweterek i ciepłe skarpetki, kiedy zbieram z ogrodu ostatnie warzywa i owoce, kiedy wieczory robią się długie i chłodne. Jakieś takie spokojne. Zawsze tęsknię do jesieni. Kiedy rodzice zabierają nas na grzyby i chodzimy po wilgotnym, cichym lesie wypatrując ciemnych główek. Zawsze potem widzę je do końca dnia, jak tylko zamknę oczy :) Jesień to dla mnie ta pora roku, która kojarzy mi się z domem.

Jesienią też poznałam mojego Księcia. Te wspomnienia  również przychodzą w taką pogodę. Pierwsze kwiatki - jaśmin zamknięty w papierowej torebeczce z zieloną herbatą.
Lata wystarczy mi miesiąc. Miesiąc, żeby nacieszyć się zapachem maciejki, koncertami na tysiąc świerszczy, ciepłymi nocami, wakacjami pod namiotem. Potem jest już zmęczenie nieznośnym upałem, brakiem chęci do czegokolwiek. Jesień przynosi oddech. Czekam już na nią. Te kilka deszczowych dni pozwala mi przetrwać do września :)

poniedziałek, 26 lipca 2010

Podejście trzecie

Mysz nie ma zaufania do większości "sklepowego" jedzenia. Księciu jej w tym wtóruje. W związku z czym kiełbaskę postanowiliśmy zrobić sami. Bo cóż lepszego można robić w weekend. :) Przepis znaleźliśmy tu: Wędliny Domowe. I tak, metodą prób i błędów, za trzecim podejściem (bo już nam się zdarzało popełniać weekend pod znakiem wędzarni) kiełbaska wyszła całkiem przyzwoita. Dobrze nafaszerowana, dobrze doprawiona ( czyt. nie przesolona ^^), po prostu smaczna. 

A do tego na dni upalne i nieupalne napój wg myszego przepisu, czyli wrzuć, co lubisz i ciesz się smakiem. :)

W dzbanuszku: biała herbata liściasta, trawa cytrynowa, kwiat czarnego bzu, paseczki suszonej skórki pomarańczowej, zalane wrzątkiem - jeśli ma być na zimno (a tak było), to nie za dużo wrzątku, tak tylko, żeby się zaparzyło. Dopełnić zimną wodą, wkroić kilka plastrów cytryny i zasadniczo jest. Mysz jednak lubi "lepiej". 
W dzbanuszku dodatkowo: sok malinowy, dwie - trzy łyżki miodu, trochę kostek lodu. Ice tea po myszemu gotowa :)


Dziś wolałabym hot tea ;)  Na taką pogodę poziomkowa herbatka (a niech jej będzie, że ekspresikowa) z dużą ilością miodu. Mniam. :)


Pozdrawiam cieplutko - mysz :)

piątek, 23 lipca 2010

Tylko na chwilę

Tylko na chwilę wyszłam do ogrodu. Tylko wyrzucić odpadki na kompostownik. Zajrzałam tylko do mojego małego ogródeczka. I już było po mnie.

Krzyczał domagając się wypielenia, zanim trawa całkiem zagłuszy zioła. Całą resztę też wypadało uporządkować, choć nie spisuje się zbyt dobrze w tym roku. Najpierw deszcze konsekwentnie utopiły mi wszystkie ziółka i trochę reszty. Ziółka wysiałam od nowa, uzupełniając też co tam jeszcze tego wymagało.

Potem ślimaki zjadły mi sałatę i trochę reszty. Sałatkę dosadziłam, ślimaki potraktowałam nie po chrześcijańsku. Trochę zjadłam ;) Dobrze, że wysyp jest głównie w maju - do następnego maja daleko i może znów mi się zechce poświęcić pół dnia na przygotowanie ich. Nie wspominając o tych pięciu dniach kiedy codziennie czyściłam  ich tymczasowy świat. Ani o tym jednym razie kiedy mi zwiały ;) I zjadły kawałek ściany ;) Ściana była z płyty gipsowej.

Na koniec susze. Z tym sobie na szczęście jakoś radzimy. Ja i moje roślinki. ;) Niestety nie mogę powiedzieć, żeby ten mój pierwszy raz był szczególnie udany (pierwszy samodzielny, bo ogródkowania z mamą nie liczę). Taki na przykład groszek cukrowy wzeszedł tylko jeden, choć wysiewałam go dwa razy. Cebulki mam raptem 5 na krzyż. Pietruszka też nieszczególna. Dopisał szczypiorek i marchewka, choć ta ostatnia trochę gorzkawa. O roszponce i szpinaku nie wspomnę, bo może wszystko było ok tylko ja nie wiedziałam czego właściwie się spodziewać - to był prawdziwy pierwszy raz. Nie poddam się jednak tak łatwo ;)

W międzyczasie udało nam się zbudować szklarenkę, w której rosną pomidory i ogórki. Pomidorki owocują jak szalone, tylko jeszcze zieloniutkie są. Ogórki też są śliczne, ale mam z nimi niemały problem. Krzaczki ładne, kwitną ślicznie, zawiązki mają, ale po osiągnięciu dwóch centymetrów żółkną, więdną i opadają. Wyczytałam, że mogą być głodne i nie są w stanie wyżywić owoców. Próbuję je poratować jakimś domowym sposobem. Liczę na szybkie efekty, bo już od dawna powinnam mieć piękne ogóreczki, a tu ani sztuki. :(

Na szczęście papryczka, poturbowana deszczami, już się odkuła i ma już dwa całkiem ładne owoce i daje nadzieję na kolejne :)

Tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Kropelki stukają po dachu - znów przez chwile będzie rześko i przyjemnie :)

******************************************************

Niestety ciągle nie umiem zapanować nad zdjęciami. Jeśli jakaś dobra dusza poratuje mnie w tym kłopocie, to nie omieszkam czym prędzej dodać jeszcze kilku fotek :)

czwartek, 22 lipca 2010

Dzień dobry, to ja - mysz


 
Długo nie mogłam się zdecydować. Podczytywałam, podpatrywałam, biłam się z myślami. Próbowałam zaadaptować mojego dotychczasowego bloga. Czułam jednak, że to nie to. W końcu podjęłam decyzję i oto jestem :)

MariaPar świętuje dziś rok na bloggerze. Za rok będziemy świętować razem, Mario. :) Swoją drogą to piękne, jak piszesz o sobie, swoim życiu i blogowaniu. Trzymam kciuki za "dalej" :)

Ja na swoim blogu witam słodko. Ciasto jest pyszne i nie sposób go napsuć ;)

Składniki:

5 jaj

1,5 szklanki cukru

2 opakowania cukru waniliowego

ok 200 ml oleju

ok 200 ml wody gazowanej

60 dag mąki

2 łyżki proszku do pieczenia

owoce

Przygotowanie:

Ubij białka na sztywną pianę, zmniejsz obroty (ręki lub miksera) i dodaj cukier wraz z cukrem waniliowym. Ciągle ubijając dodaj żółtka. Następnie dodaj wodę i olej i delikatnie wymieszaj, najlepiej ręką. Wymieszaj proszek do pieczenia z mąką i dodaj do reszty przesiewając. Delikatnie połącz, jak uprzednio. Wyłóż do formy. Na wierzchu ułóż owoce, najlepsze są śliwki - świeże lub z kompotu, wiśnie w cukrze, brzoskwinie - to jest przetestowane, można improwizować. Jeśli używasz brzoskwiń, to lekko wepchnij je w ciasto. Inaczej owoce zostaną tylko na wierzchu, a reszta ciasta będzie... bez owoców ;)  Piecz przez godzinę w 180 stopniach. Smacznego :)

Ja się nie powstrzymuję i jem jeszcze ciepłe. Jest wtedy kruche, czyt. okrutnie się rozwala. Jeśli je zostawimy pod folią aluminiową do następnego dnia, będzie wilgotne i bardziej zwarte. Cały czas tak samo pyszne. :)


A tak na marginesie, to może mi ktoś pojaśnić jak dodawać zdjęcia, żeby nie były tam gdzie same chcą, czyli na samej górze postu, tylko tam gdzie ja chcę?

Będę wdzięczna za pomoc :)

Pozdrawiam powitalnie jeszcze raz. :)